Pijackie testy bezpieczeństwa

Koreańczycy mają dość specyficzne podejście do bezpieczeństwa. Najbardziej zszokowało mnie, że tutaj nawet głupiej karty prepaid SIM nie da się kupić bez zarejestrowania się wcześniej w urzędzie imigracyjnym i przedstawienia im całego stosu dokumentów. Wykonanie jakiejkolwiek płatności czy przelewu przez internet to droga przez mękę, wymagająca zainstalowania miliarda wtyczek do Internet Explorera i bez znajomości języka w zasadzie z góry skazana na porażkę. Korporacyjne procedury już pominę, przy wyjściu z firmy trzeba za każdym razem przejść przez kontrolę jak na lotnisku, a nieszczęśnicy, którzy zapomnieli odpowiednio zabezpieczyć swoich aparatów, komputerów i pamięci USB mogą zostać dotkliwie ukarani. Sama coś o tym wiem, z pierwszej podróży służbowej w Korei wróciłam bez laptopa, bo nie udało mi się dopełnić wymaganych procedur na wyniesienie komputera z firmy.

Równie często można dać się zaskoczyć w drugą stronę. Poza bankomatami nikt nigdy nie wymaga PINu do karty, nawet gdy transakcja idzie w tysiące złotych. Teoretycznie sprawdzany jest podpis, ale wystarczy namalować na czytniku dowolne bazgroły. Jeden ze znajomych z powodzeniem podpisał się dość niezbyt przyzwoitym rysunkiem, rzecz jasna wyłącznie w ramach przeprowadzania niezależnych testów bezpieczeństwa. Niektórym instytucjom (jak np. operatorzy komórkowi) wystarczy tylko podyktować swój numer konta, a oni znajdą już jakiś sposób, żeby ściągnąć z niego dla siebie pieniądze, a zastawienie swojej karty kredytowej pod otwarty rachunek na barze jest normalną i powszechnie akceptowaną metodą regulowania płatności. Kiedy podobnie luzackie podejście obowiązuje w twoim hotelu, zaczyna już się robić całkiem niebezpiecznie…

Cóż, słowo hotel nie jest najszczęśliwszym określeniem dla miejsca w którym mieszkam. Ciut nieco bliżej prawdy byłoby akademik dla dużych dzieci. Co prawda sprzątają nam, robią śniadania, a każdy lokator ma do dyspozycji samodzielne malutkie mieszkanie, no ale hotel toto nie jest. Recepcja też wygląda zupełnie jak portiernia w akademiku, z tą jedną różnicą, że nie legitymuje odwiedzających gości i z większym wyrozumieniem traktuje pijackie wybryki mieszkańców. Tyle tytułem wstępu.

Całkiem niedawno, wracając z imprezy gdzieś w środku nocy odkryłam, że nie mam przy sobie karty magnetycznej która otwiera drzwi do mieszkania – ot, zatrzasnęłam ją w środku, spiesząc się rano do pracy. Na portierni zupełnym przypadkiem spotkałam kolegę, który wracając z tej samej imprezy napotkał na ten sam problem. Za ladą niestety pusto.

Teoretycznie dyżury na recepcji powinny funkcjonować przez 24 godziny na dobę, chociażby w razie problemów jak ten powyższy. W praktyce w godzinach nocnych pracownik często idzie się zdrzemnąć do kanciapy obok, która dla niepoznaki oznaczona jest tabliczką z napisem ‘Office’. Dobijamy się więc pod to Office, robiąc jak to nietrzeźwi dość sporo hałasu, ale bez rezultatu. W końcu udaje nam się zauważyć malutką karteczkę na ladzie: “Wyszłam na 5 minut, zaraz wracam. W razie problemów dzwońcie pod numer xxx-xxx-xxxxx”. 

15 minut, 4 telefony i 4 odpowiedzi automatycznej sekretarki później wpadamy na szatański plan: przecież zapasowe karty do pokojów trzymane są w górnej szufladzie, jeżeli będzie otwarta to możnaby się przechylić przez ladę i sięgnąć, wziąć tylko dwie nasze i oddać je grzecznie następnego dnia z powrotem. Niestety plan się udał, była otwarta. Szuflada pełna kluczy do wszystkich mieszkań w budynku, które tylko czekają, aż ktoś tu przyjdzie, weźmie je sobie i otworzy wedle fantazji dowolne drzwi. Złapaliśmy dwa nasze i już mieliśmy wracać na górę, gdy wzrok kolegi zatrzymał się na wielkiej kamerze wycelowanej prosto na nas. “Tak być nie może, jeszcze oskarżą nas o kradzież. Musimy napisać im list!”.

Sięgając ponownie za ladę znalazł przybory do pisania i zaczął: “Bardzo przepraszamy, że ukradliśmy stąd klucze. Ale niestety nikogo nie było na recepcji i nie udało nam się do was dodzwonić… A tu jest strasznie późno, jesteśmy pijani i zmęczeni i nie możemy już dłużej czekać. Jutro rano oddamy je z powrotem.”. Ponieważ nie miałam zbytnio ochoty się pod tym podpisać, podpisał się za nas oboje (imię, nazwisko, pokój ten i ten), wrzucił ten notes z powrotem za ladę, gdy nagle znienacka zadzwonił telefon, że pani recepcjonistka już idzie i będzie za pół minuty. Nie udało nam się na czas ewakuować.

Pani się pyta, jaki mamy problem. Oooo, wie pani, mieliśmy problem, ale już nie mamy, poradziliśmy sobie… Zresztą, proszę przeczytać list. List? Jaki list? Przez pierwsze parę minut nie mogła zrozumieć o co chodzi, kolejnych parę nie mogła uwierzyć w naszą bezczelność, w końcu stwierdziła że jesteśmy pijani i mamy iść spać. Od tamtej pory zaczęłam używać wyłącznie tylnych drzwi i omijać recepcję szerokim łukiem, tak bardzo było mi głupio.

Na tym historia mogłaby się skończyć, ale fantazja pijackich testerów bezpieczeństwa nie zna granic. Parę dni później płacząc ze śmiechu opowiedziałam o wszystkim kolegom, którzy też mieszkają w tym samym miejscu. Byli oburzeni i to dość słusznie, o ile jeszcze będąc w mieszkaniu można się zablokować od wewnątrz, o tyle gdy nikogo nie ma, posiadacz karty może tam wejść w dowolnym momencie. A wychodzi na to, że w nocy nikt ich praktycznie nie pilnuje…

Pech chciał, że przypomnieli sobie o tym tydzień później, gdy wracając z kolejnej imprezy też nie zastali nikogo na recepcji. W pijackim zwidzie postanowili dać nauczkę wszystkim którzy dopuścili do takiej sytuacji, niewiele więc myśląc otworzyli nieszczęsną szufladę i zaczęli wyrzucać z niej wszystkie klucze gdzie popadnie – na ladę, na podłogę, ogólnie chaos. Co gorsza, na widok kamery złapało ich coś w stylu wyrzutów sumienia, dlatego obudzili dyrektora śpiącego akurat w kanciapie, rzucili mu tylko “Przepraszam, COŚ się tu stało z kluczami…” i jak najszybciej uciekli do windy. Zaczęłam się wstydzić przechodzić przez recepcję tak jakby ciut mniej.

Jako, że jestem skończoną zapominalską łajzą, dość szybko byłam zmuszona ponownie zgłosić się na recepcję po klucz zapasowy. Leżał tak jak poprzednio, w górnej szufladzie nadal bez żadnego zamka. Nie wiem, co jeszcze musi się stać, żeby do kogoś dotarło, że nie jest to dobry pomysł…

3 responses to “Pijackie testy bezpieczeństwa”

    • Cóż, we własnym mieszkaniu niech sobie dyrektor hotelu trzyma i drzwi otwarte na oścież. W momencie, kiedy ryzykuje dobytkiem kilkuset mieszkańców, to sprawa robi się ciut bardziej skomplikowana 😉

Leave a Reply

Discover more from Made in Cosmos

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading