Od tygodnia cała Korea żyje w zasadzie jednym tematem – sądząc po doniesieniach z lokalnych mediów nadciąga na nas totalna i nieuchronna zagłada. Jeden nieszczęsny turysta przywlókł z Bliskiego Wschodu jakieś paskudztwo, które zaraża codziennie kolejne osoby, a nawet zdążyło już skosić kilka ofiar śmiertelnych. Panikę nakręca dodatkowo fakt, że na paskudztwo nie ma szczepionki ani lekarstwa, a dotychczasowa śmiertelność wynosiła około 30-40%. Co prawda trudno porównywać warunki higieniczne w pustynnych namiotach na Bliskim Wschodzie i koreańskich szpitalach, ale wizja nieposkromionej zarazy działa dość mocno na zbiorową wyobraźnię.
W chwili obecnej objęto kwarantanną już prawie dwa tysiące ludzi, których podejrzewa się o kontakt z zakażonymi. Tym z będących pod obserwacją, dla których zabrakło miejsca w szpitalach, zaleca się jedzenie samotnie, korzystanie z oddzielnej toalety a optymalnie wręcz brak jakichkolwiek kontaktów ze współdomownikami. Operatorzy komórkowi rozsyłają ostrzeżenia, by myć często ręce, zasłaniać usta przy kichaniu i na wszelki wypadek nosić na twarzy maseczkę. Z rozpędu zamknięto też w regionie wszystkie szkoły od podstawówki do liceum w miastach objętych epidemią (Suwon niestety się również zalicza) i bliżej nieokreśloną liczbę szkół językowych. Ostatnio odwołuje się także wydarzenia kulturalne (jak mający się teraz odbyć, o święta ironio, festiwal filmów z Bliskiego Wschodu), imprezy służbowe i uroczyste zakończenia roku.

Pomimo, że większość znajomych koreańczyków podchodzi dość poważnie do tematu zarazy, cała ta panika wydaje się mocno przesadzona, przynajmniej według lokalnych Alienów. W pięknym mieście Suwon, w którym praktycznie nic się nie dzieje, istnieją w zasadzie tylko dwa gatunki Alienów: nauczyciele i pracownicy naszego korpo. Ci pierwsi korzystają z niespodziewanej laby i sami nie wiedzą, co zrobić z taką ilością wolnego czasu. Ci drudzy patrzą na pierwszych z zazdrością, nic bowiem nie wskazuje na to, żeby i u nas mieli wprowadzić tego typu profilaktykę. Firma rozsyła tylko kolejne maile, by myć ręce, nie podróżować do krajów arabskich i nie pić wielbłądziego mleka (tak jakby co najmniej każdy z nas trzymał w sekrecie wielbłąda na korpoparkingu), ale na tym się kończą jej akcje w temacie. Może dlatego strach nawet kichnąć na open space (a pech chciał, że przeziębiłam się siedząc wiecznie pod klimą), bo zaraz można spotkać się z falą potępiających spojrzeń wychylających się z każdej strony znad białych maseczek. Przy braku zwolnienia chorobowego i prawie czterdziestu tysiącach pracowników przebywających na codzień na terenie naszego kampusu, wydaje się on być wręcz idealną wylęgarnią wszelkiego paskudztwa. Złośliwi twierdzą, że kiedy odkryją u nas pierwszy przypadek, to całe miasteczko zostanie zamknięte od zewnątrz na czas przymusowej kwarantanny, rozdadzą wszystkim maseczki i każą pracować do końca. Własnego lub firmy.
Swoją drogą, celem noszenia maseczek jest chyba zaklinanie rzeczywistości bardziej niż cokolwiek innego, o ile wiadomo MERS nie przenosi się w ogóle drogą kropelkową. Na całe szczęście pomimo tak wysokich wskaźników śmiertelności nie jest tak łatwo się nim zarazić, gdyby było inaczej, populacja Arabii Saudyjskiej byłaby już dawno mocno zdziesiątkowana. Spotkałam się gdzieś z teorią, że nie jest to w ogóle wirus ludzki, w naturalnych warunkach atakuje głównie wielbłądy czy inne nietoperze i choć jest w stanie się przenieść z tych zwierząt na ludzi, to już przenoszenie pomiędzy samymi ludźmi jest mocno utrudnione. Jakim cudem udało się więc pojedynczemu turyście zarazić w dwa tygodnie ponad 60 osób i eksportować paskudztwo do Chin i Hong Kongu? Odpowiedź jest prosta: wszystkie dotychczasowe przypadki to zakażenia na terenie szpitali i innych placówek zdrowotnych. Szpitalna aparatura wspomagająca oddychanie wspomaga też przy okazji wydobycie wirusa gdzieś z głębi płuc i rozpylenie go w powietrzu. Pechowego turystę, zanim odkryto co mu jest, diagnozowano kolejno w czterech różnych placówkach. Wychodzi na to, że dużo skuteczniej niż nosić maseczkę na twarzy jest trzymać się po prostu jak najdalej od służby zdrowia. Współczuję tylko tym, którzy za bardzo nie mają wyboru.