Na studiach to się miało kondycję, żeby balować ileś dni z rzędu, ale teraz… Nie mam pojęcia, skąd mi w ogóle przyszło do głowy, że po przylocie do Korei wreszcie odpocznę od imprezowania i sobie odeśpię – mogłam się domyśleć, że ten plan jest z góry skazany na porażkę. Co gorsza, zgubiłam się chyba gdzieś między strefami czasowymi, bo po podróży i kolejnej zarwanej nocy obudziłam się samoistnie o 7 rano, rzecz do mnie zupełnie niepodobna nawet w dużo bardziej wypoczętym stanie.
Na czas wyjazdu dostałam mieszkanie w hotelu długoterminowym, 25 minut spacerkiem do biura, tuż obok supermarketu, stacji metra i mnóstwa najróżniejszych knajp. Mam wrażenie, że to trochę taki wypasiony akademik dla dużych dzieci, więc myślę, że będę się tu czuła jak u siebie. Dla ciekawskich jak taki hotel wygląda – kilka poglądowych zdjęć (wybaczcie jakość, pod ręką mam tylko telefon i to dość wiekowy):






Żeby nie było za różowo, hałas jest niesamowity. Wydaje mi się, że nawet większy niż w Rivierze i przy Ostrobramskiej. Sam ruch uliczny nie przeszkadza nawet aż tak bardzo (zresztą, mieszkając wcześniej w Rivierze i przy Ostrobramskiej jestem nieco uodporniona), za to żyć nie dają nisko fruwające od rana samoloty i helikoptery. Być może to jakaś wyjątkowa sytuacja, czy tam jakieś ćwiczenia wojskowe i na co dzień jest ciut spokojniej. Oby. Mam nadzieję. Zresztą, pewnie tak czy siak będę zwykle siedzieć w pracy do późnego wieczora, więc jaką mi to robi różnicę? 😉
Przede mną cały rok. Jak na razie zapowiada się nieźle.