Instynkt stadny

Niewiele jest rzeczy, na które mam mniejszą tolerancję, niż na dzikie tłumy ludzi. Nie znoszę ścisku w autobusie, schodów w metrze, kolejek na poczcie, klubów, stadionów, deptaków, atrakcji turystycznych w pełni sezonu i wszystkich innych miejsc, gdzie przejście z punktu A do punktu B wymaga pełnego skupienia, żeby przypadkiem na kogoś nie wpaść lub nie rozdeptać. Pomimo całej mojej najszczerszej niechęci do dużych skupisk ludzkich, są jednak takie okazje, gdzie sama z własnej nieprzymuszonej woli pakuję się w sam środek dzikiego, rozszalałego tłumu, wyłączam na chwilę mózg i bawię się świetnie. Niech żyją koncerty rockowe!

Dawno temu, gdzieś na początku studiów, opracowałam sobie listę zespołów, które koniecznie chciałabym zobaczyć kiedyś na żywo przed śmiercią. Z oryginalnej listy zdecydowaną większość mam już odhaczoną, dobrze, że cały czas na bieżąco odkrywam nowe kapele, bo już by się trzeba było pomału kłaść do trumny. Przez cały ten czas w najśmielszych snach się jednak nie spodziewałam, że będzie mi dane kiedykolwiek zobaczyć na żywo Black Sabbath. Litości, mama śmiała się ze mnie już ponad dziesięć lat temu, że ona ich słuchała będąc w moim (ówczesnym) wieku, więc co ja za starocie do domu przynoszę. Przy takiej ilości alkoholu i narkotyków, jakie ci faceci przyjęli przez te lata, powinni się już dawno rozlecieć, wszyscy razem i każdy z osobna. A jednak proszę, w słusznym wieku emerytalnym nadal są w stanie nagrać niezłą płytę, wyruszyć w trasę koncertową, względnie pamiętać teksty piosenek i nawet nie przewrócić się znienacka na scenie. Co by nie mówić, to jest absolutna klasyka. Będzie co wnukom opowiadać.

Zupełnym przypadkiem udało mi się też trafić w piątek na koncert Snoop Dogga. Pardon, Snoop Liona, bo w zasadzie to zaprzyjaźniłam się do tej pory tylko z tą częścią jego twórczości. Chyba pierwszy raz w życiu wybrałam się świadomie na koncert hiphopowy i pomimo poczucia, że nie jestem do końca u siebie, nadal było naprawdę super. A tu przede mną jeszcze sezon koncertowy w pełni, za chwilę gra Iron Maiden, potem Metallica, przy okazji może uda się zahaczyć o Woodstock czy jakiś inny Sabaton…

Umówmy się, tu nawet nie chodzi o muzykę. Mało który klub ma wnętrze jakoś sensownie przemyślane pod kątem akustycznym, stadionowa akustyka jest zoptymalizowana raczej na kibicowski doping niż gitarowe solówki, na imprezach plenerowych też w powietrzu niesie się głównie bas. Litościwym milczeniem pominę Tego Kolesia Bez Koszulki, który przewija się na każdym koncercie, zawsze stoi tuż obok ciebie, drze mordkę na pełen regulator i zna absolutnie wszystkie teksty na pamięć przy wybitnym wręcz braku umiejętności powtórzenia jakiejkolwiek melodii. Nie wspomnę już nawet, że po dobrym koncercie jestem najczęściej półgłucha przez kolejnych kilka dni i trzeba do mnie mówić powoli i DUŻYMI LITERAMI.  Jeżeli mam ochotę sobie po prostu posłuchać dobrej muzyki, to koncert rockowy w plenerze czy innej Stodole jest chyba ostatnim miejscem, które się do tego nadaje. Jasne, najfajniejsze są zawsze koncerty zespołów, które uwielbiam za ich muzyczną twórczość, ale muzyka nie jest podstawową motywacją, która pcha mnie w szalony kocioł pod sceną. Więc co jest? Odpowiedź jest prosta: energia i instynkt stadny.

Nigdy nie rozumiałam, jak można jarać się chociażby piłką nożną – ot, lata sobie dwudziestuparu facetów tam i z powrotem po trawie za kawałkiem gumy, raz na jakiś czas nawet któryś z nich trafi tą piłką do tej czy innej bramki. Serio, u kogo to wzbudza takie emocje, śpiewy, krzyki, wrzaski, wyzwiska pod adresem sędziego i przeciwnej drużyny? Zamiast iść na mecz, czy nie lepiej samemu ruszyć tyłek z krzesełka i poruszać się w ten czy inny sposób na świeżym powietrzu? Jakiś czas temu, na którymś z kolei juwenaliowym spędzie, w samym środku pijanego tłumu wrzeszczącego równo “Whisky moja żono”, czy jakiś inny hicior tego typu, dotarło do mnie, że kibicom też przecież nie chodzi o kopanie piłki. Wyłączyłam się na chwilę, rozejrzałam dookoła i zaczęłam się zastanawiać. Czym tak naprawdę różni się to od tłumu wrzeszczącego równo tę czy inną kibicowską przyśpiewkę? Bardzo chciałabym wierzyć, że kulturą osobistą, elokwencją czy też średnim poziomem agresji wobec obcych, ale konfrontacja z pierwszym lepszym wyznawcą Slayera nie pozostawia złudzeń. Nawet słuchając najlepszej muzyki na świecie można pozostać wyjątkowym bucem, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

Więc gdzie właściwie leży ta różnica? “Oni” spotykają się na stadionach żeby pokibicować wspólnie ulubionej drużynie, “my” spotykamy się na stadionach, żeby poszaleć wspólnie przy ulubionym zespole. “Oni” ubierają się jednakowo w oficjalne koszulki fanclubu, “my” ubieramy się jednakowo w czarne koszulki z okładką ulubionej płyty. “Oni” śpiewają wspólnie zagrzewając swój zespół do gry, “my” śpiewamy wspólnie zagrzewając swój zespół do grania. Jedni i drudzy przychodzimy w różnym czasie na ten sam stadion dokładnie po to samo – żeby się poczuć raz na jakiś czas częścią czegoś większego niż my sami. W anonimowym tłumie jednakowo ubranych ludzi możemy się w kontrolowany sposób zatracić, zagubić, zapomnieć o sobie. A nie ma lepszego sposobu na to, żeby się zapomnieć, niż wejść w oko cyklonu tuż pod samą sceną i dać się ponieść energii stada. Wracam potem do domu calutka w siniakach (typ urody: księżniczka na ziarnku grochu), ledwo powłócząc nogami i z koszmarnymi zakwasami karku, ale to jest jeden z tych rodzajów wycieńczenia, które dają naprawdę cholerną satysfakcję.

Mieszkając przez dłuższy czas na Saskiej Kępie przyzwyczaiłam się do głośnych imprez na Stadionie Narodowym. Właściwie to nie miałam w sumie chyba innego wyjścia. Znajomi się czasem pytali, czy nie przeszkadza mi ten hałas przy okazji tego czy innego meczu, koncertu, zawodów, wskrzeszania zmarłych przez afrykańskiego misjonarza, czy co tam jeszcze się na Stadionie organizuje. Mówię im, generalnie spoko, ten mecz czy co tam się chwilowo dzieje to zupełnie nie moje klimaty, ale dajmy się tym ludziom wykrzyczeć. W końcu już niedługo sama będę na tym samym stadionie tak samo drzeć mordkę przy Metallice. A uwierzcie mi, mam w planach to robić bardzo głośno.

3 responses to “Instynkt stadny”

  1. >Więc gdzie właściwie leży ta różnica?Różnica jest taka, że 30 tysięcy ludzi wychodzi po koncercie Metalliki ze stadionu i względnie spokojnie rozjeżdża się w swoje strony. Co potrafi zrobić 300 kibiców po meczu, chyba nie trzeba nikomu opowiadać ☺

  2. A to wynika tylko z tego, że podczas meczów nie można robić pogo na trybunach i siniaki trzeba zdobyć w inny sposób 😉

Leave a Reply