Ostatnio zdarza mi się dość często słyszeć od ludzi pytanie “Jak to zrobiłaś, że mówisz tak dobrze po angielsku?”, zwłaszcza, gdy dowiadują się, że dziwnym trafem nie byłam jeszcze w żadnym anglojęzycznym kraju. Nigdy się właściwie nad tym nie zastanawiałam, ale chyba największa w tym zasługa międzynarodowego liceum. Co prawda chodziłam do zwykłej klasy z wykładowym polskim, ale angielski mieliśmy i tak na naprawdę rewelacyjnym poziomie. Nasi nauczyciele podsuwali ciekawe tematy do dyskusji ze wszystkich możliwych dziedzin, zachęcali do wymyślania własnych, odgrywania scenek i pracy w grupach w najróżniejszej formie. Nawet w ostatniej klasie, gdy zajmowaliśmy się głównie klepaniem na okrągło arkuszy maturalnych, nie mogło zabraknąć obowiązkowych dwóch godzin konwersacji z native speakerem. Nie mówiąc już o tym, że w szkole było całkiem sporo obcokrajowców, mieliśmy więc mnóstwo okazji do używania angielskiego również i po zajęciach.
Miałam nadzieję, że żyjąc na stałe w Korei i otoczona językiem 24 godziny na dobę będę go mogła chłonąć w jeszcze bardziej naturalny sposób. Przyznam szczerze, że trochę się przeliczyłam. Nie chodzi już nawet o to, że wymagany próg wejścia jest absolutnie nieporównywalny a sformułowanie zdania po koreańsku wymaga przełączenia się w zupełnie inny tryb pracy mózgu, to można jeszcze od biedy potraktować jako nieco masochistyczną formę intelektualnej rozrywki. Niestety, o ile czytania, słówek, gramatyki, a nawet pisania jestem w stanie względnie nauczyć się samej, o tyle nie ma innego sposobu, żeby nauczyć się mówić, jak tylko… próbować jak najwięcej mówić. Tylko jak tu próbować, skoro koreańscy koledzy nie mają zbytnio chęci rozmawiać naprawdę wolno, wyraźnie i WIELKIMI LITERAMI, a tylko wtedy mam w ogóle jakiekolwiek szanse ich zrozumieć? Co gorsza, jak już zrozumiem i z wielkim wysiłkiem przetłumaczę sobie w głowie na koreański to, co chcę im odpowiedzieć, to najczęściej okaże się, że nawet mówiąc jak do upośledzonego dziecka wszyscy już dawno zdążyli zmienić temat. Po pół godziny takich prób jestem kompletnie wykończona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Efekt jest taki, że z koleżanką z biurka obok co prawda rozmawiam po koreańsku, ale wyłącznie poprzez służbowy komunikator.
Skoro w naturalnym środowisku mi jeszcze za bardzo nie idzie, to teoretycznie najlepszym miejscem żeby poćwiczyć konwersacje powinny być lekcje koreańskiego. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, nasze korpo opłaca indywidualne zajęcia tylko i wyłącznie żonom przyjezdnych pracowników. Jako, że nie przyjechałam tu w roli żony, a jedynie szeregowego wyrobnika, pozostało mi zadowolić się lekcjami grupowymi organizowanymi na terenie firmy.
Pierwsze podejście w grupie początkującej mnie szczerze mówiąc nie zachwyciło. Miesiąc zajęło nam poznawanie alfabetu, który już znałam od dawna i który przeciętny człowiek jest w stanie opanować w 2-3 godziny. W drugim miesiącu odkryłam, że jestem jedyną osobą, która uczy się czegokolwiek w domu poza lekcjami, zdążyłam się więc w efekcie potężnie wynudzić. Do tego nauczycielka miała w zwyczaju zarządzać wspólne czytanie na głos na trzy-cztery (nie muszę chyba tłumaczyć czemu i jak bardzo jest to bez sensu?), a także śmiać się głośno, gdy ktoś popełnił błąd odpowiadając na jej pytanie.
Znajomi pocieszali mnie, że lekcje dla początkujących to najczęściej zbieranina przypadkowych ludzi, którzy za bardzo nie wiedzą, po co właściwie tam są, a po przejściu do wyższej grupy powinno być dużo lepiej. Uczyłam się więc nadal dzielnie w domu, odkrywając pomału, że wszystkie podręczniki do koreańskiego, kursy online, a nawet zestawy wirtualnych fiszek idą według dokładnie tego samego programu. Najpierw poznajemy czasownik być, potem coś, co w zależności od kontekstu może oznaczać mieć lub istnieć, nazwy krajów, zawodów, miejsc, które możemy odwiedzić w mieście… Przez długi czas zastanawiałam się, dlaczego wszędzie na samym starcie wciskają mi słówka takie jak biblioteka czy księgarnia, przecież szanse, że nie znając w ogóle koreańskiego będę chciała odwiedzić któryś z tych przybytków są naprawdę bardzo bliskie zeru. Teraz już wiem, a raczej się domyślam, że oficjalny program nauczania tworzony był z myślą o studentach, którym takie słownictwo ma się akurat nawet szansę przydać. Czemu nikt nie stworzył osobnego programu typu koreański w biznesie? To jest naprawdę bardzo dobre pytanie…
Ktokolwiek mówił, że w grupie zaawansowanej będzie lepiej, nie poznał chyba mojej nowej nauczycielki. Pierwsze wrażenie zrobiła super, mówiła dużo, dowcipnie i praktycznie cały czas po koreańsku. Wersja demo skończyła się, gdy dostarczyli nam zamówione podręczniki, które, jak się okazało, w całości składają się z testów próbnych do egzaminu TOPIK. Brak jakiegokolwiek tekstu dłuższego niż pięć zdań, zero dialogów, dyskusji, obrazków, scenek z życia wziętych, zadań pisemnych, tylko testy, testy, ciągle w kółko testy… Do tego nasza pani zaczęła się pomału coraz bardziej rozkręcać. Niewybredne komplementy (“Oooo, Ziutek! Przystojniak z ciebie, zupełnie jak Brad Pitt! Wszystkie Koreanki będą cię bardzo lubić!”), próby swatania uczniów czy komentarze odnośnie ich wyglądu lub stanu cywilnego uznałam jeszcze za nieco absurdalną część lokalnego folkloru. W momencie, kiedy zaczęła niby żartobliwie bić ludzi po rękach za brak pracy domowej i kazać śpiewać przedszkolne piosenki, zaczęłam zastanawiać się, gdzie ja jestem i co się właściwie dookoła dzieje. Najgorsze jednak było to, że w którymś momencie postanowiła sprawdzać naszą znajomość słówek, które się pojawiają w ćwiczeniach.
Niestety, nie mówiąc prawie wcale po angielsku nasza pani nie miała za bardzo możliwości zweryfikować, czy pytani o znaczenie jakiegoś słówka odpowiadamy na pewno poprawnie. Zaczęła więc przed zajęciami tłumaczyć sobie pojedyncze słowa pojawiające się w ćwiczeniach, kompletnie ignorując fakt, że w większości wypadków po złożeniu tego do kupy wychodzi totalny bełkot. Mówi się trudno, u niej na lekcjach będziemy tłumaczyć na angielski słowo po słowie, bo inaczej nie będzie mogła sprawdzić, czy dobrze kojarzymy, co też te słówka znaczą. Pół biedy, kiedy wychodzi coś w stylu “Last weekend I friends and together dinner eat to went.”, brzmi to trochę jak mistrz Yoda, ale ogólny sens da się wyłapać. Niestety dużo częściej zdarza się tak, że słowa złożone razem nie znaczą nic zupełnie (“Puppy raising people carefully mood deeply study good thing is.”), a próby nieco mniej wiernego trzymania się oryginału są głośno oprotestowywane.
Walczę ze sobą, czy przemęczyć się jeszcze kolejny miesiąc, czy z góry zapłacić karę za przerwanie kursu i uciec stamtąd zanim mój mózg skurczy się zupełnie do wielkości orzeszka. Przy okazji zaczynam rozumieć, jakim cudem przeciętny Koreańczyk uczący się angielskiego od przedszkola na wszystkich etapach edukacji nie jest zazwyczaj w stanie w wieku dorosłym swobodnie dogadać się w tym języku. Najprawdopodobniej program nauczania nie przewidział branżowych słów, które są mu w tym momencie akurat potrzebne, a klepiąc na zajęciach w kółko zadania testowe nie mieli za bardzo czasu, żeby poćwiczyć coś tak mało przekładalnego na wyniki jak luźna rozmowa. Gdy usłyszałam od Amerykanów uczących tu angielskiego, że takie właśnie wytyczne dostają od swoich dyrektorów, nie byłam zbytnio zaskoczona. Jedziemy z programem i robimy testy, nie po to ludzie płacą tyle pieniędzy za te zajęcia, żeby marnować ten czas na luźne gadanie o byle bzdurach. W końcu głównym celem nauki jest zdać egzamin, jak niby chcesz inaczej obiektywnie udowodnić na jakim jesteś poziomie? Idąc tym tropem, na chwilę obecną mój koreański jest gdzieś pomiędzy poziomami A2 i B1. To, że nadal nie jestem w stanie w ogóle rozmawiać w tym języku, nie ma tutaj na szczęście żadnego znaczenia.