Prawie jak inżynier

Decydując się na pracę w Korei, wiedziałam że lekko nie będzie. Koreańczycy słyną na świecie z wyrabiania wybitnie rekordowych nadgodzin, przy czym efektywność jest oczywiście odwrotnie proporcjonalna do nadprogramowego czasu spędzonego w biurze. Teoretycznie u nas w firmie obowiązuje czterdziestogodzinny tydzień pracy z obowiązkową godzinną przerwą w środku dnia. Praktyka wygląda tak, że jedna z moich tutejszych koleżanek widywała swoje dwuletnie dziecko raz na dwa-trzy tygodnie, kiedy udało jej się wynegocjować wolny weekend. Dziecko na stałe mieszkało u babci 300 kilometrów dalej. Inny kolega przez 2,5 miesiąca widywał swoją roczną córkę tylko kiedy spała, bo łatali dziury w systemie po kilkanaście godzin dziennie, codziennie, z sobotami i niedzielami włącznie. Po trzech tygodniach w takim trybie normalny, inteligentny Europejczyk zapomina połowę angielskiej gramatyki (zaczynając od wszystkich czasów perfect). Po sześciu tygodniach zapomina, jak ma na imię. Koreańczycy potrafią pracować w taki sposób nawet w porywach do sześciu miesięcy.

workaholic_000015949815XSmall

Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam przesiąkać tą wariacką atmosferą. Wszystko jest superpilne, większość projektów ma opóźnienie już na starcie, a wyjście do domu przed spełnieniem dowolnej spontanicznej prośby szefa jest szczytem bezczelności, choćby tę prośbę zakomunikował dopiero o piątej po południu. W dodatku mam tu konkretne zadanie, którego nikt inny nie ruszy z powodu bariery językowej, jak nikomu innemu zależy mi na tym, żeby to było zrobione porządnie (większość i tak nie widzi różnicy), więc w pewnym zakresie trzeba się chyba trochę poświęcić. W końcu doszło do tego, że gdy wychodząc z biura o 19:30 przyłapałam się na myśli “Ale fajnie, tak wcześnie idę do domu!”, dopiero uświadomiłam sobie, jak bardzo zdążyli mi przeprać mózg przez ten miesiąc.

Być może nadal próbowałabym sobie racjonalizować jakoś tutejszy tryb pracy, gdyby nie wisienka na torcie. Dziś rano wpadł mail (po koreańsku, a jakże), że powinnam jak najszybciej wyjaśnić wczorajszą nieobecność w biurze, bo w przeciwnym razie potrącą mi to z przysługujących całych piętnastu dni urlopu (z chorobowym włącznie). Nieobecność polegała na tym, że bezczelnie wyszłam z firmy po ośmiu godzinach i pięćdziesięciu czterech minutach, zamiast odsiedzieć przepisowo równe dziewięć dupogodzin. Nadprogramowe dupogodziny wysiedziane dzień wcześniej czy dzień później nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Co więcej, kolegom inżynierom w sąsiednich zespołach przysługuje flexible worktime i mogą wyjść nawet i w południe, dopóki zrobią co trzeba i bilans tygodniowy się zgadza. Niestety, my akurat pechowo podlegamy pod menedżera – humanistę, więc o takich przywilejach możemy zapomnieć.

Zaczęłam drążyć temat tego elastycznego czasu pracy. W końcu nawet jeśli programuję głównie w PowerPoincie i Excelu, to jakby nie patrzeć, w nazwie stanowiska nadal mam wpisane dumnie inżynier. Na moje pytania koleżanka odpowiedziała: “Wiesz, bo u nas jest taki częściowy flexible worktime: możemy przyjść do pracy, o której chcemy. Tylko wyjść z tej pracy już potem nie bardzo…” Po godzinie dotarło do mnie, że nie żartowała.

Przynajmniej aferę z urlopem udało się odkręcić. Chociaż tyle.

Leave a Reply

Discover more from Made in Cosmos

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading