Ratuj się, kto może…

czyli Ewakuacja przez duże E. Zapowiadana szumnie z rozmachem od ponad tygodnia. Zaczęło się od szkolenia przeciwpożarowego w wielkiej auli (obecność obowiązkowa), po drodze przyszedł jeszcze mail, czy planowany termin przypadkiem nie koliduje nam z żadnymi spotkaniami biznesowymi (oczywiście kolidował, więc należało go przełożyć), następnie wpadło kilka kolejnych maili przypominających o ostatecznym terminie wielkiej ewakuacji, planowanym miejscu zbiórki na terenie kompleksu i obowiązkowej konieczności odbicia się tam swoją korpokartą. A nuż któremuś przyjdzie do głowy zostać przy biurku i dokończyć swoje hiperważne zadania.

Ekspresową ewakuację z biura miałam już przećwiczoną w Polsce na wszystkie sposoby, bo jakiś agent – desperat czy żartowniś, trudno powiedzieć – co i rusz wydzwaniał do Providentu parę pięter nad nami i oznajmiał, że podłożył u nich bombę. To, czy kiedykolwiek jakąś bombę znaleziono pozostaje zagadką, faktem jest, że przy trzecim takim alarmie przestało to kogokolwiek przejmować. Ot, dobra okazja do wyjścia na kawę bądź też piwo, w zależności od pory dnia. Jeśli żartowniś miał dobry humor i dzwonił w okolicach piętnastej, to wszyscy radośnie i w podskokach biegli do domu, pewni, że do końca dnia pracy nie uda się uprzątnąć miejsca zbrodni. Drań jednak chyba się tego właśnie domyślał, bo jak na złość preferował najczęściej godziny poranne.

Po takim przeszkoleniu maile dotyczące planowanej ewakuacji nie zrobiły na mnie zbyt wielkiego wrażenia, ot normalnie dzień jak co dzień. Swoją drogą, czy cały sens tego typu ćwiczeń nie polega na tym, żeby nikt o tym nie wiedział z wyprzedzeniem? Mało tego, w natłoku superhiperważnychspraw przegapiłam zupełnie ten moment, kiedy wszyscy zaczęli się szykować do opuszczenia biura. W którymś momencie zupełnie niespodziewanie zauważyłam stojącą nade mną koleżankę:
– Chodź, idziemy jak najszybciej!
– Ale gdzie…?
– Ćśśśś, nieważne… potem ci wytłumaczę.
– …?
– Weź koniecznie kurtkę. Nie, nie, zostaw tę torebkę, to będzie za bardzo podejrzane!

Zrobiłam, jak mi kazała, a dopiero pod windami zaczęły się wyjaśnienia:
– Widzisz, bo za 15 minut zaczyna się oficjalna ewakuacja. Tylko jak jest ewakuacja, to nie wolno zjeżdżać windą, a ja nie dam rady zejść 21 pięter po schodach w wysokich obcasach. Zresztą, nawet jakbym miała niskie, to i tak od takiego biegania w dół w kółko zakręciłoby mi się w głowie i mogłabym się przewrócić… Chodź, pójdziemy do kawiarni, potem zahaczymy o punkt zbiórki, odbijemy się kartą i wszystko będzie OK.

W kawiarni okazało się, że nie my jedne wpadłyśmy na ten pomysł, więc trochę to potrwało, zanim odstałyśmy swoje w kolejce. Było jednak warto – zaraz potem mogłyśmy siedzieć w kawiarnianym ogródku, jeść lody w pięknym listopadowym słońcu i podziwiać jak całe osiem tysięcy pracowników naszego biurowca (rzecz jasna, poza dezerterami takimi jak my) maszeruje równo w asyście panów w zielonych kubraczkach na odpowiednio ogrodzone i poprzedzielane pasami boisko. W tym samym czasie pod budynek podjechały ze dwa wozy strażackie, z okien na szóstym piętrze ktoś puścił pokazowy czerwony dym, symbolizujący, że patrzcie, to tu właśnie się pali, wozy strażackie zaczęły obficie polewać to miejsce wodą tworząc przepiękną tęczę. Cud, miód i sielanka. Nikt mi nie był w stanie tylko odpowiedzieć, co jeśli zapaliłoby się na ten przykład dwudzieste bądź też trzydzieste ósme piętro, bo tam już sikawki z wozu raczej nie dociągną.

W końcu udało nam się dotrzeć na miejsce zbiórki, które okazało się być miejscem zbiórki przechodniej – nawet dość spore boisko jak to nie byłoby w stanie pomieścić aż takiej gromady ludzi. W zamian za to na wyznaczonej poprzez boisko krętej trasie czekało mnóstwo różnych atrakcji – od szkolenia CPR na fantomach, poprzez polewanie gaśnicą piankową dmuchanego balonu w kształcie ogniska, aż po możliwość sprawdzenia w praktyce, jak posługiwać się hydrantem i wężem gaśniczym. Tego ostatniego nie mogłam sobie odmówić, niestety pan w zielonym kubraczku opiekujący się tą atrakcją stwierdził, że musi mi pomóc, bo sama tej zabawki nie udźwignę. Nadal więc w sumie nie wiem, czy dałabym radę zgasić cokolwiek w ten sposób w razie prawdziwych kłopotów. W każdym razie, zabawka fajna.

Po przejściu przez cały tor przeszkód, odbiciu się na bramce końcowej i spacerze dookoła wróciłyśmy pod nasz biurowiec. Tam niestety nadal trwała ewakuacja niektórych pięter, więc przed powrotem musiałyśmy poczekać, aż tamci skończą. Razem z nami czekało parę ładnych tysięcy ludzi, którzy po zaliczeniu obowiązkowego boiska rozproszyli się tak jak my po całym kampusie. Patrząc z niedowierzaniem na to wszystko pytam się w końcu koleżanki:
– Jak myślisz, jakby to wszystko wyglądało, gdyby to był prawdziwy pożar?
– Chyba lepiej, przecież połowa ludzi nie wstałaby nawet od biurka. W końcu po co by mieli wstawać, jeśli nie trzeba się odbić kartą na koniec?

Leave a Reply