– Wyobraź sobie – mówi kolega – stoję na przystanku, czekam na autobus, obok mnie stoi naprawdę fajna laska. Uśmiecham się więc i pytam: “Przepraszam, miałabyś może ochotę wyskoczyć kiedyś na kawę?”. Normalna sprawa, co nie? A ta laska nagle jak nie wpadnie w panikę, zaczyna krzyczeć, że “Tak nie wolno!”, “U nas się tak nie robi!”, “Przecież ja cię w ogóle nie znam!”…
– Czekaj, ale jak miałbyś ją poznać bez zaproszenia jej na kawę czy jakieś inne piwo?
– No właśnie w tym jest problem, w Korei tak się po prostu nie robi. Musi was ktoś zapoznać, kolega, wspólny znajomy, czy choćby nawet kelner w knajpie. Bez tego nie ma szans.
Siedząc przy piwie próbowaliśmy ustalić, skąd to się wzięło i po co w ogóle takie podchody. Jakim cudem ten naród w ogóle nie wyginął jeszcze do reszty, jeżeli podryw tutaj praktycznie nie funkcjonuje? Zresztą, co najgorszego może się stać jeżeli zaprosisz dziewczynę na kawę? Powie, że nie ma ochoty? Wtedy kolega w jednym zdaniu podsumował wszystko, co nie pasowało mi w koreańskiej kulturze, ale dotąd nie byłam pewna jak ubrać to w słowa: “u nich nie masz prawa nigdy popełnić błędu”.
Brak prawa do błędu dotyczy wszystkich dziedzin koreańskiego życia, zaczynając od szkoły, a na relacjach damsko-męskich kończąc. Jest głównym powodem, dla którego Koreańczyk odpowie “yes” na każde pytanie, którego nie rozumie (licząc po cichu, że to załatwi sprawę), spytany o drogę prędzej wskaże losowy kierunek niż przyzna się do niewiedzy, a najchętniej będzie w ogóle unikał jakiejkolwiek interakcji w języku angielskim, bo każda stanowi przecież ryzyko ujawnienia jego niekompetencji. Jedyne, co możesz zrobić gorszego od popełnienia błędu, to publicznie wytknąć cudzy błąd, a obie te sytuacje wiążą się nieuchronnie z najgorszą rzeczą, jaka się tylko może przytrafić – utratą twarzy.
Przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz usłyszałam o utracie twarzy, nie byłam w stanie potraktować tego tematu poważnie, co świadczy tylko o tym jak bardzo odległy jest od nas kulturowo. Nawet teraz, po pół roku w Korei, nie jestem w stanie do końca pojąć, a co dopiero wytłumaczyć, czym tak właściwie jest twarz. Pojęcie to obejmuje między innymi honor, reputację i pozycję społeczną, ale składniki te zdecydowanie nie wyczerpują tematu.
Człowiek wychowany w cywilizacji wyrosłej na chrześcijaństwie definiuje swój światopogląd, wartości i zasady moralne w oparciu o swoje sumienie. Rzecz jasna, jego sumienie nie bierze się znikąd i od dzieciństwa wyrasta na wartościach wyznawanych przez jego rodzinę, otoczenie a nawet ogół społeczeństwa, lecz w miarę nabywanych doświadczeń życiowych będzie kształtował je, mniej lub bardziej świadomie, na swoją własną miarę. Co więcej, nawet jeśli nasz przykładowy człowiek przez całe życie nie zdobył się na głębszą refleksję i słuchał tylko ślepo tego, co każą mu inni, to i tak w konfrontacji z tematem śmierci zostanie ze swoim sumieniem zupełnie sam. Wierzący, czy ateista, zupełnie bez różnicy.
Trudno uwierzyć, ale w konfucjańskiej kulturze sumienie w naszym rozumieniu tego słowa w zasadzie nie funkcjonuje. W filozofii Konfucjusza nie istnieje człowiek jako jednostka, człowieka definiuje się zawsze w odniesieniu do całości społeczeństwa. Łamiąc ogólnie przyjęte zasady nasz hipotetyczny Azjata nie popełnia błędu czy też grzechu – on sprowadza wstyd na siebie, całą swoją rodzinę, klan, a czasem wręcz na cały naród. Grzech czy też wina mogą zostać przypisane do konkretnej osoby, naprawione i wybaczone, wstyd czy też utrata twarzy ciągną się za całym otoczeniem sprawcy i nie ma od nich ucieczki.
Różnica pomiędzy poczuciem winy a poczuciem wstydu wydaje się bardzo subtelna, jednak wynika z niej przepaść kulturowa dla mnie zupełnie nie do przeskoczenia. Nie wierzę, że można cokolwiek osiągnąć w jakiejkolwiek dziedzinie bez przebrnięcia przez etap bycia w niej całkiem beznadziejnym, że można nauczyć się nowego języka bez podejmowania żałosnych prób wysłowienia się, ani że można zostać ekspertem bez popełnienia wszystkich możliwych błędów z zakresu swojej specjalizacji. Nie wierzę, że można stworzyć dobre, działające oprogramowanie nie podejmując szczerej, otwartej dyskusji by przypadkowo nikogo nie urazić. Jestem niekompatybilna z koreańską kulturą na najgłębszym, najbardziej podstawowym ludzkim poziomie – chcę działać zgodnie ze swoim sumieniem, nie wbrew społecznemu ostracyzmowi.
Zanim to sobie uświadomiłam, koreańskie unikanie błędów, wstydu, a co za tym idzie, również i jakiejkolwiek konfrontacji, zaczęło pomału działać na mnie jak płachta na byka. W rezultacie mam wrażenie, że ostatnio wszyscy w pracy starają się trzymać ode mnie na względnie bezpieczną odległość. Jedna koleżanka prosiła mnie nawet: “Nie musisz się zgadzać, po prostu postaraj się chociaż zrozumieć…”. Cóż, mając teraz fana Konfucjusza za szefa nie mam chyba za bardzo innego wyboru.