Mnóstwo ludzi już mnie pytało, co jest takiego fajnego w tej całej Korei, że aż tak bardzo mi się tu podoba. Dzisiaj dokładnie to pytanie padło z ust tubylca, który dopiero dołączył do naszego zespołu. Miałam trochę wrażenie, że moje argumenty niezbyt go do końca przekonały. Na całe szczęście zaraz potem z pomocą przyszła mi impreza firmowa, na której:
- Nawet najbardziej zapracowane Korki, które od miesiąca widują własne dzieci tylko w weekendy, postanowiły wykroić chociaż chwilę, żeby przyjść i się przywitać. To nic, że jestem tu od półtora tygodnia i równie dobrze mogłyby wykroić tą chwilę w czasie pracy. Tak czy siak, miło z ich strony.
- Przyszło też parę osób, które z różnych powodów w naszym zespole już nie pracują, ale doszły do wniosku, że też wypada chociaż wpaść, przywitać się i uśmiechnąć… a to, że skończyli po 7 godzinach, jakieś 3 knajpy dalej, to przecież zupełny przypadek, prawda?
- No właśnie, 3 knajpy dalej. Nie widziałam nigdy, żeby Koreańczycy zagrzali dłużej niż 2-3 godziny w jednym miejscu. Na całe szczęście szefostwo wyższego szczebla zmywa się zawsze około dziewiątej, żeby reszta mogła spokojnie i po ludzku porozmawiać.Być może to zwiedzanie knajp bierze się stąd, że picie alkoholu nieodłącznie wiąże się u nich z jedzeniem. Jak już zjesz wszystko, co na stole, to po co dalej siedzieć? Lepiej poszukać jakiejś innej miejscówki, gdzie serwują coś zupełnie z innej beczki. Jeśli w ten sposób zaliczysz w ciągu jednego wieczora grillowany boczek, smażonego kurczaka, surową rybę i zupę z małży, popijając do tego piwo, soju, sake i tequilę, to tym lepiej. Uwaga na marginesie: dupa od tego rośnie jak szalona, przynajmniej białym ludziom. Tubylcy, jak podejrzewam, sprzedali duszę diabłu, żeby móc aż tyle wpierniczać i w ogóle nie tyć.
- Koreańskie toasty to kosmos i bajka sama w sobie. Nie wiem, jak to wygląda w innych zespołach, które nie mają za szefa aż takiego party master jak ten nasz, ale u nas ceremonia toastów trwa spokojnie dobrą godzinę. Każdy gość wieczoru zostaje odpowiednio wprowadzony, zaproszony na środek, musi opowiedzieć krótką historię (najczęściej o sobie), a następnie wymyślić toast właściwy. Formuła tego ostatniego jest bardzo prosta: gdy ja powiem coś, wy odpowiecie cośtam, cośtam, cośtam. Zobaczyć całą salę Korków krzyczących do ciebie “Siema, siema, siema!” – naprawdę bezcenne 😉
- Jeżeli jest coś jeszcze bardziej bezcennego, to chyba tylko koreańskie imprezy karaoke, gdzie wszyscy tracą już zupełnie poczucie obciachu, zakładają na siebie najbardziej kiczowate stroje i peruki i śpiewają do tego najbardziej kiczowate piosenki na świecie. Gangnam Style w wykonaniu mojego koreańskiego szefa (w złotym, cekinowym płaszczu i kapelutku) rozeszło się jakoś po kościach. Moje Barbie Girl sprzed dobrego roku wypominają mi (przynajmniej co niektórzy) aż do tej pory. Dzisiaj niestety obyło się bez karaoke, ale skoro ostatnią knajpę opuszczaliśmy o drugiej, to chyba może nawet i lepiej…
Zdjęć niestety nie będzie, bo bawiłam się zbyt dobrze i nie miałam czasu robić. Musicie mi uwierzyć na słowo 😉