Faza akceptacji

Podobno trzeci miesiąc jest najgorszy. Słyszałam to od wielu osób niezależnie i zawsze zastanawiałam się, co się stanie i czy będę to w stanie wytrzymać. Umówmy się, obiektywnie rzecz biorąc mam tutaj dosyć cieplarniane warunki, ale i tak nie jest tak łatwo przystosować się do nowej rzeczywistości.

Po pierwsze, ostro i z wielkim hukiem przekonałam się, że koreańska kultura pracy jest ze mną absolutnie niekompatybilna. Raz, że wychodzenie z własną inicjatywą, dociekliwość i zadawanie pytań nie są tutaj raczej w dobrym tonie, dwa, że wszelkie decyzje odwleka się do absolutnie ostatniej możliwej chwili, a i wtedy każdy unika odpowiedzialności jak może, trzy, że planowanie długoterminowe praktycznie nie istnieje. Na początku jeszcze próbowałam podsuwać własne pomysły, ale szybko przekonałam się, że nawet jeśli wszyscy zasadniczo się ze mną zgadzają, to i tak jest to dla nich po prostu kłopot – trzeba przecież taki pomysł dogłębnie przedyskutować, uzyskać akceptację kolektywu i zgodę przełożonego, a na koniec jeszcze wcisnąć jego realizację gdzieś w napięty harmonogram, który i tak obejmuje zdecydowanie zbyt wiele nadgodzin. Nawet jeśli wdrożenie jakiegoś rozwiązania na dłuższą metę usprawniłoby wszystkim pracę, to tu, teraz, w tej chwili, absolutnie nikt nie ma czasu cokolwiek zmieniać! Dorzućmy do tego przedkładanie poświęcenia ciężkiej pracy ponad konkretne efekty i mamy doskonałe warunki by wpaść w ostrą nerwicę, apatię lub alkoholizm.

Pomijając powyższe, Korea naprawdę da się lubić. Czasem tylko czuję się kompletnie zagubiona, gdy przydałoby się zapisać do lekarza (przeczekałam kurując się domowymi sposobami), rozliczyć podatek (na szczęście gość z firmy zrobił to za mnie), czy choćby zrobić zakupy i zapłacić za coś przez internet (zapomnij, jeśli nie znasz koreańskiego i nie masz anielskiej cierpliwości). Przy okazji, tak się jeszcze złożyło, że nigdy wcześniej nie mieszkałam sama, rzadko miałam okazję spędzić choćby dzień i noc sama w pustym mieszkaniu, a cisza powodowała, że czułam się mocno nieswojo.

Trzeci miesiąc faktycznie był ciężki. Co gorsza, wypadł akurat w okresie okołoświątecznym, kiedy nietrudno się rozkleić będąc samemu daleko od domu. W związku ze zmianami organizacyjnymi, które trafiły akurat na końcówkę paru projektów, w korpo zapanował totalny chaos. Po miesiącu nadal nie wiem, czy zmiany zostały w końcu wprowadzone w życie, kto w tym momencie jest moim szefem, czego ten szef ode mnie oczekuje i jaki będzie mój docelowy zakres obowiązków. Koledzy z zespołu (czy już w zasadzie byłego zespołu, nie jestem do końca pewna) zaaferowani tą całą sytuacją, non stop dyskutowali o niej zawzięcie między sobą, nie próbując nawet kurtuazyjnie od czasu do czasu przejść na angielski.

Gdzieś w środku tego bałaganu wypadła Wigilia – międzynarodowa, zupełnie nietradycyjna, z gitarą, grzanym winem i piosenkami różnej treści w aż czterech językach (szok, szybciej czytam koreański alfabet niż cyrylicę!). Zupełnie nieracjonalnie poczułam, że jeśli przeżyłam święta na drugim końcu świata z prawie samymi obcymi ludźmi i przy tym bawiłam się naprawdę dobrze, to przy odpowiednim nastawieniu mogę tak naprawdę wszystko. Gdziekolwiek na świecie chciałabym mieszkać i czymkolwiek chciałabym się zajmować, dam sobie radę. Kiedy zaczęłam w to powątpiewać, zupełnym przypadkiem zorganizowano nam wycieczkę po fabryce telewizorów. Patrząc na dziewczyny, które w ekspresowym tempie wykonują non stop w kółko jedną i tę samą czynność, doszłam do wniosku, że nawet tu w Korei mam dosyć rozwojowe perspektywy, jeśli tylko będę miała chęć i motywację sama się rozwijać.

Nie próbuję już przebić się głową przez korpobeton, organizuję sobie sama takie zajęcia, które praktycznie nie wymagają współpracy kolegów z zespołu. Nawet jeśli efekt końcowy im się nie spodoba, to przynajmniej będę do przodu o to, czego się nauczyłam po drodze. Nauczyłam się spędzać czas w swoim własnym towarzystwie w inny sposób niż skakanie po pięciuset kartach przeglądarki. Chodzę na siłkę, uczę się, czytam, piszę, rysuję, obserwuję własne myśli i obiecuję sobie, że zajmę się wreszcie tą gitarą, która ciągle stoi w kącie. Co więcej, jestem w stanie spędzić sama sympatyczny piątek wieczór, bez konieczności zapicia stresów po męczącym tygodniu pracy i bez poczucia, że mi czegoś brakuje. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. W końcu mam jeszcze przed sobą całe dziewięć miesięcy.

One response to “Faza akceptacji”

Leave a Reply to JSONCancel reply

Discover more from Made in Cosmos

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading